Take a photo of a barcode or cover
dark
slow-paced
Plot or Character Driven:
A mix
Strong character development:
Complicated
Loveable characters:
No
Diverse cast of characters:
No
Flaws of characters a main focus:
Complicated
Brb. CRYING. UGH. I love this series so much and I’m sad to see it ending. So much murder. So much dark humor. And just everything and more
adventurous
challenging
dark
emotional
funny
hopeful
inspiring
mysterious
sad
tense
medium-paced
Plot or Character Driven:
A mix
Strong character development:
Yes
Loveable characters:
Yes
Diverse cast of characters:
Yes
Flaws of characters a main focus:
Yes
Darkdawn by jay kristoff
⭐️⭐️⭐️⭐️⭐️/5
Wow. This was amazing!
I knew it would be great because I’ve loved the first two books in the trilogy.
I’ve been scared to read this for a couple of months and for a good reason. Jay kristoff doesn’t hold back
⭐️⭐️⭐️⭐️⭐️/5
Wow. This was amazing!
I knew it would be great because I’ve loved the first two books in the trilogy.
I’ve been scared to read this for a couple of months and for a good reason. Jay kristoff doesn’t hold back
This book is probably good if you actually like any of the characters in this series, but alas
1,5⭐
If I had a nickel for every time Jay Kristoff completely fucked up the last book from the trilogy of his, I would have two nickels.
Which isn't much, but it's weird it happened two times.
W recenzji Bożogrobia przyznałam, że seria o Nibynocy jest trochę jak pokój w piwnicy edgy czternastolatka. A ponieważ do trzech razy sztuka, tak i ja po raz trzeci zeszłam zafajdanymi schodami, by zapukać do drzwi tej ciemnicy i sprawdzić, na co ciekawego będę mogła tym razem napsioczyć.
I jakie było moje zdziwienie, gdy nie dostałam odpowiedzi, zaś po otwarciu drzwi zobaczyłam pusty, wciąż ciemny - ale pusty pokój.
"Bezświt", niczym "Głosząca Kres", to aria operowa kompletnego spartolenia. Trzeci tom, który objętościowo jest największy, który powinien grać na emocjach niczym na bębenkach, który powinien opływać w tę epickość zapowiedzianą na blurbie, w rzeczywistości okazuje się bardzo miałkim spoiwem, które kupy dupy się trzyma. Nie ma tu nagłych zmian miejsca, jak przy poprzednim tomie, ani nagminnego wałkowania tego samego szkicu rozdziałów, jak przy części pierwszej. Pozostaje nam dość słaba próba sklecenia tych porozrzucanych wątków w jedno, udając, że to wszystko ma sens, co więcej - ich cel jest względnie ten sam od chwili, gdy Mię poznajemy.
Co oczywiście jest kompletną bzdurą, ponieważ Kristoff skacze z wesołą kompanią po całej mapie, mówiąc, że wszystko cacy, no bo trzymamy się jego wizji. Która ma tyle sensu co kot w betoniarce.
Zabawnym elementem tej serii jest ciągłe przypominanie na samym początku, na specjalnie przygotowanych pod to 15 stronach, kto jest kim do jasnej cholery i jaką rolę gra w tej emo operze. Bo nie da się spamiętać, która postać jest kim w tym całym chaosie, kiedy w każdej książce musimy dostać nową ekipę.
I to nie tak, że to postaci, które będą coś znaczyć w dalszej części. To tylko pionki, które w tym jednym konkretnym momencie mają podbić "badassowatość" Mii i przypomnieć, jak jest "egoistyczna i próżna. Ma okropny temperament, który często przeczy jej zdrowemu rozsądkowi. Jest też jednak nieustraszona i lojalna. Niepohamowana, bezwzględna i łamie konwenanse." (to autentyczny cytat z książki. tak, ja też w to nie wierzę).
I cała fabuła "Bezświtu" ma dokładnie tę samą funkcję - tu nie chodzi o jakiś świat przedstawiony, doprowadzenie różnych linii fabularnych do końca czy pokazanie, jak to rozbicie dzielnicowe o kant stołu zmieni Republikę. Te 670 stron zostało napisanych, by z Mii zrobić pierdolone bóstwo, ubrać ją w cool, edgy ciuszki, napisać kilka scenek erotycznych i jeszcze więcej momentów, gdzie Corvere wbija ludziom noże między żebra, a potem poklepać się po pleckach, mówiąc jakim wspaniałym pisarzem fantasy się nie jest.
To nie jest książka. To dytyramb na rzecz jednej postaci, którą Kristoff przypadkiem stworzył, ale musiał do niej dobudować jakąś fabułę, więc dwa tomy zwodził nas za nos, aż w końcu dostał zielone światło.
I najzabawniejsze jest to, że pod względem czytania "Bezświt" to najlepsza książka z trylogii. Są dwa powody, które się na to składają (a jeden jest również największą wadą, o ironio, ale to za moment), i jednym jest właśnie to casual życie głównej szajki. Bo mimo, że fabularnie za wiele tu nie ma, mimo, że nic nie ma swoich konsekwencji, i mimo, że to jest czysty fanservice, no to było okay.
Chyba pierwszy raz od tych tysiąca pięciuset stron, jakie przeczytałam, jakkolwiek obchodzili mnie ci bohaterowie.
Ale czy wiecie, miłe chłopaki, dlaczego tak dobrze się to czytało?
Ponieważ po raz pierwszy nie było nam przypominane co stronę o istocie zwanej narratorem. Który był absolutnie najbardziej nadętym, zapatrzonym w sobie, wkurwiającym edgy debilem, jakie przyszło mi poznać w życiu papierowym, jak i realnym. Nie było tych obrzydlistw, które nam wciskał. Tutaj on znika, zabiera swoje zabawki, plakaty metalowych zespołów, dzienniki zapisane "ciężką, menskoł fantastyką", i byłaby chwała mu za to, gdyby nie te potwór, dla którego zostawił za sobą otwarte drzwi.
SPOILER WARNING
Bo, słuchajcie chłopaki, i tutaj polecam trzymać się krzeseł - okazuje się, że cała ta trylogia istnieje w świecie przedstawionym - słowo w słowo zapisana tak samo, zaś jej autor - czyli Jay Kristoff - WYSTĘPUJE W FABULE NIBYNOCY JAKO JEJ MENTOR. PIERDOLONY YODA, OD TRZECH TOMÓW.
I to taka prorocza biografia głównej bohaterki, a inne postaci mogą przed nami doczytać tę historię do końca i ZASPOILEROWAĆ JĄ NAM, nim jeszcze autor ją sam napisze.
Pojebany koncept.
Który brzmi w sumie ciekawie, ale taki nie jest z dwóch powodów. Po pierwsze, to major plot point dla "Bezświtu" - to główny wątek fabularny. Od niego wychodzi te sześćset stron przygód Mii, ba, bez niego nie byłoby NICZEGO co jest w tej książce ważne.
Po drugie, bucostwo Kristoffa. I rozpisywanie się na trzy strony co kilka rozdziałów, pseudo jadąc po samym sobie i wyśmiewając własny styl czy decyzje. No niesamowite, Kristoff, kradniesz mi robotę, bo sam siebie w punkt krytykujesz.
A zesraj się, wiesz.
Nie no, nie zesraj się. Ale nie myśl też sobie, że to wyprzedzanie czytelnika jest w jakikolwiek sposób fajne, you stinky Pratchett wannabe.
KONIEC SPOILERÓW
W "Bezświcie" nie ma już tych wszystkich obrzydliwości czy głupot, z których śmiałam się poprzednio, więc nawet nie mam zbyt wiele contentu, przez który mogłabym być sfrustrowana. Jasne, te zamienniki są nawet bardziej irytujące, ale to nie to samo co picie świńskiej krwi czy ziemiańskowskie sikanie po nogach.
It's just blank.
Czy jestem rozczarowana?
A czy rozczarowaniem można nazwać to uczucie, skoro nie miałam żadnych oczekiwań względem tej książki? Nie podobała mi się ta seria tak, jak myślałam, że będzie, nie było tu nic, co bym mogła spokojnie nazwać "ale to jest super, dla tego mogę kontynuować lekturę". Więc czy ten zaprzepaszczony potencjał jest faktycznie zaprzepaszczonym potencjałem?
No tak nie bardzo.
Więc w skali "jak bardzo mam och-"
A NIE CZEKAJCIE.
JEST JESZCZE TEN DODATEK PO PODZIĘKOWANIACH.
Tylko tutaj, tylko teraz, piętnastostronicowy podrozdzialik o pieprzeniu się głównego trójkąta miłosnego, o który kiedyś poprosili Kristoffa fani, a ten jak to on stwierdził "tak. zajebisty pomysł. muszę to napisać."
A potem jego wydawca to przeczytał i powiedział "tak. to jest to. wspaniałe, Kristoff, jesteś mistrzem, tu masz PIN do mojej karty, weź wszystkie moje pieniądze, a tu klucze do mojego mieszkania, idź i prześpij się z moją żoną. Geniusz, czysty geniusz" i to przyklepał.
Czy to wymaga komentarza?
Tak więc, z pewnym smutkiem i nostalgią, po raz ostatni: w skali jak bardzo mam ochotę wydłubać sobie oczy po przeczytaniu, "Bezświt", jak każda epicka trylogia, musi zakończyć się ucztą.
Wpierdalam worek baterii i popijam wybielaczem.
If I had a nickel for every time Jay Kristoff completely fucked up the last book from the trilogy of his, I would have two nickels.
Which isn't much, but it's weird it happened two times.
W recenzji Bożogrobia przyznałam, że seria o Nibynocy jest trochę jak pokój w piwnicy edgy czternastolatka. A ponieważ do trzech razy sztuka, tak i ja po raz trzeci zeszłam zafajdanymi schodami, by zapukać do drzwi tej ciemnicy i sprawdzić, na co ciekawego będę mogła tym razem napsioczyć.
I jakie było moje zdziwienie, gdy nie dostałam odpowiedzi, zaś po otwarciu drzwi zobaczyłam pusty, wciąż ciemny - ale pusty pokój.
"Bezświt", niczym "Głosząca Kres", to aria operowa kompletnego spartolenia. Trzeci tom, który objętościowo jest największy, który powinien grać na emocjach niczym na bębenkach, który powinien opływać w tę epickość zapowiedzianą na blurbie, w rzeczywistości okazuje się bardzo miałkim spoiwem, które kupy dupy się trzyma. Nie ma tu nagłych zmian miejsca, jak przy poprzednim tomie, ani nagminnego wałkowania tego samego szkicu rozdziałów, jak przy części pierwszej. Pozostaje nam dość słaba próba sklecenia tych porozrzucanych wątków w jedno, udając, że to wszystko ma sens, co więcej - ich cel jest względnie ten sam od chwili, gdy Mię poznajemy.
Co oczywiście jest kompletną bzdurą, ponieważ Kristoff skacze z wesołą kompanią po całej mapie, mówiąc, że wszystko cacy, no bo trzymamy się jego wizji. Która ma tyle sensu co kot w betoniarce.
Zabawnym elementem tej serii jest ciągłe przypominanie na samym początku, na specjalnie przygotowanych pod to 15 stronach, kto jest kim do jasnej cholery i jaką rolę gra w tej emo operze. Bo nie da się spamiętać, która postać jest kim w tym całym chaosie, kiedy w każdej książce musimy dostać nową ekipę.
I to nie tak, że to postaci, które będą coś znaczyć w dalszej części. To tylko pionki, które w tym jednym konkretnym momencie mają podbić "badassowatość" Mii i przypomnieć, jak jest "egoistyczna i próżna. Ma okropny temperament, który często przeczy jej zdrowemu rozsądkowi. Jest też jednak nieustraszona i lojalna. Niepohamowana, bezwzględna i łamie konwenanse." (to autentyczny cytat z książki. tak, ja też w to nie wierzę).
I cała fabuła "Bezświtu" ma dokładnie tę samą funkcję - tu nie chodzi o jakiś świat przedstawiony, doprowadzenie różnych linii fabularnych do końca czy pokazanie, jak to rozbicie dzielnicowe o kant stołu zmieni Republikę. Te 670 stron zostało napisanych, by z Mii zrobić pierdolone bóstwo, ubrać ją w cool, edgy ciuszki, napisać kilka scenek erotycznych i jeszcze więcej momentów, gdzie Corvere wbija ludziom noże między żebra, a potem poklepać się po pleckach, mówiąc jakim wspaniałym pisarzem fantasy się nie jest.
To nie jest książka. To dytyramb na rzecz jednej postaci, którą Kristoff przypadkiem stworzył, ale musiał do niej dobudować jakąś fabułę, więc dwa tomy zwodził nas za nos, aż w końcu dostał zielone światło.
I najzabawniejsze jest to, że pod względem czytania "Bezświt" to najlepsza książka z trylogii. Są dwa powody, które się na to składają (a jeden jest również największą wadą, o ironio, ale to za moment), i jednym jest właśnie to casual życie głównej szajki. Bo mimo, że fabularnie za wiele tu nie ma, mimo, że nic nie ma swoich konsekwencji, i mimo, że to jest czysty fanservice, no to było okay.
Chyba pierwszy raz od tych tysiąca pięciuset stron, jakie przeczytałam, jakkolwiek obchodzili mnie ci bohaterowie.
Ale czy wiecie, miłe chłopaki, dlaczego tak dobrze się to czytało?
Ponieważ po raz pierwszy nie było nam przypominane co stronę o istocie zwanej narratorem. Który był absolutnie najbardziej nadętym, zapatrzonym w sobie, wkurwiającym edgy debilem, jakie przyszło mi poznać w życiu papierowym, jak i realnym. Nie było tych obrzydlistw, które nam wciskał. Tutaj on znika, zabiera swoje zabawki, plakaty metalowych zespołów, dzienniki zapisane "ciężką, menskoł fantastyką", i byłaby chwała mu za to, gdyby nie te potwór, dla którego zostawił za sobą otwarte drzwi.
SPOILER WARNING
Bo, słuchajcie chłopaki, i tutaj polecam trzymać się krzeseł - okazuje się, że cała ta trylogia istnieje w świecie przedstawionym - słowo w słowo zapisana tak samo, zaś jej autor - czyli Jay Kristoff - WYSTĘPUJE W FABULE NIBYNOCY JAKO JEJ MENTOR. PIERDOLONY YODA, OD TRZECH TOMÓW.
I to taka prorocza biografia głównej bohaterki, a inne postaci mogą przed nami doczytać tę historię do końca i ZASPOILEROWAĆ JĄ NAM, nim jeszcze autor ją sam napisze.
Pojebany koncept.
Który brzmi w sumie ciekawie, ale taki nie jest z dwóch powodów. Po pierwsze, to major plot point dla "Bezświtu" - to główny wątek fabularny. Od niego wychodzi te sześćset stron przygód Mii, ba, bez niego nie byłoby NICZEGO co jest w tej książce ważne.
Po drugie, bucostwo Kristoffa. I rozpisywanie się na trzy strony co kilka rozdziałów, pseudo jadąc po samym sobie i wyśmiewając własny styl czy decyzje. No niesamowite, Kristoff, kradniesz mi robotę, bo sam siebie w punkt krytykujesz.
A zesraj się, wiesz.
Nie no, nie zesraj się. Ale nie myśl też sobie, że to wyprzedzanie czytelnika jest w jakikolwiek sposób fajne, you stinky Pratchett wannabe.
KONIEC SPOILERÓW
W "Bezświcie" nie ma już tych wszystkich obrzydliwości czy głupot, z których śmiałam się poprzednio, więc nawet nie mam zbyt wiele contentu, przez który mogłabym być sfrustrowana. Jasne, te zamienniki są nawet bardziej irytujące, ale to nie to samo co picie świńskiej krwi czy ziemiańskowskie sikanie po nogach.
It's just blank.
Czy jestem rozczarowana?
A czy rozczarowaniem można nazwać to uczucie, skoro nie miałam żadnych oczekiwań względem tej książki? Nie podobała mi się ta seria tak, jak myślałam, że będzie, nie było tu nic, co bym mogła spokojnie nazwać "ale to jest super, dla tego mogę kontynuować lekturę". Więc czy ten zaprzepaszczony potencjał jest faktycznie zaprzepaszczonym potencjałem?
No tak nie bardzo.
Więc w skali "jak bardzo mam och-"
A NIE CZEKAJCIE.
JEST JESZCZE TEN DODATEK PO PODZIĘKOWANIACH.
Tylko tutaj, tylko teraz, piętnastostronicowy podrozdzialik o pieprzeniu się głównego trójkąta miłosnego, o który kiedyś poprosili Kristoffa fani, a ten jak to on stwierdził "tak. zajebisty pomysł. muszę to napisać."
A potem jego wydawca to przeczytał i powiedział "tak. to jest to. wspaniałe, Kristoff, jesteś mistrzem, tu masz PIN do mojej karty, weź wszystkie moje pieniądze, a tu klucze do mojego mieszkania, idź i prześpij się z moją żoną. Geniusz, czysty geniusz" i to przyklepał.
Czy to wymaga komentarza?
Tak więc, z pewnym smutkiem i nostalgią, po raz ostatni: w skali jak bardzo mam ochotę wydłubać sobie oczy po przeczytaniu, "Bezświt", jak każda epicka trylogia, musi zakończyć się ucztą.
Wpierdalam worek baterii i popijam wybielaczem.
I would give this more than 5 stars if I could - this is possibly the first book where I have actually cried a little that it was over.
I loved pretty much everything about this book (this entire series, really) and the way the characters were written and developed across the series.
The best fantasy books, to me at least, are the ones that can successfully tread the fine line between making you laugh, cry, be afraid and be awed in one book without something feeling like it doesn’t fit and this series pulled it off masterfully.
Also, I loved the footnotes.
I loved pretty much everything about this book (this entire series, really) and the way the characters were written and developed across the series.
The best fantasy books, to me at least, are the ones that can successfully tread the fine line between making you laugh, cry, be afraid and be awed in one book without something feeling like it doesn’t fit and this series pulled it off masterfully.
Also, I loved the footnotes.
The ending sweet enough to enjoy and the fighting, to keep your adrenaline pumping and the need for the rest of Mia's story. Never flinch. Never fear. And never, ever forget.
adventurous
dark
emotional
mysterious
sad
tense
medium-paced
Plot or Character Driven:
A mix
Strong character development:
Yes
Loveable characters:
Yes
Diverse cast of characters:
Yes
Flaws of characters a main focus:
Yes
I absolutely am in love with the book. First one of the series will forever be my favourite but this one gave me the closure I needed to end the trilogy. I loved every page and struggled to put it down. The whole series is beyond amazing and will forever recommend it. As sad as I am to finish it, I am also so happy with how these where wrote so beautiful and chilling. Will forever be my favourite books and so glad I got to read them.
it hurts so much to do this, because i adored the first two books in this series but i will probably never finish this book. and i bought the waterstones signed special edition so it doubles the pain.
im just not enjoying mia and ash as a couple, i dont like the plottwist and it basically makes my head go mad.
im just not enjoying mia and ash as a couple, i dont like the